Norbert Urbanowicz: „Tradycje i miłość do ziemi ojców – najważniejsze”


Na zdjęciu: Norbert Urbanowicz, fot. archiwum prywatne Norberta Urbanowicza
„Wieś Gudulinė kiedyś nazywana była zaściankiem Gudulin. Jej nazwa pochodzi od imienia pierwszej właścicielki majątku, której na imię było Gudula z rodu Houwalt. Podobno w naszych lasach na najwyższym pagórku rejonu szyrwinckiego był spalony i odbywały się ceremonie pochówku wielkiego księcia litewskiego Olgierda. W czasach polskich nie było tu jeszcze żadnych mieszkańców, tylko dworek Pani Guduli, a po wojnie zaczęli się zasiedlać tu ludzie i tak tworzyła się nasza wieś. Za czasów Piłsudskiego część dworu była oddana na potrzeby żołnierzy pogranicza, bo nasza wieś jest położona niedaleko starej polskiej granicy. Do 1991 r. wieś zamieszkiwali w większości Polacy, teraz jest tu ludność mieszana pod względem narodowościowym. A najpopularniejsze nazwisko dziś w tej miejscowości to Urbanowicz” — to jedna z historii, które opowiada Norbert Urbanowicz, wożąc swoich gości na bryczce z końmi po rejonie szyrwinckim.

Kiedy dni stają się krótsze, a spacer nie cieszy tak, jak latem czy wiosną, Norbert proponuje zimową atrakcję – przejażdżkę konną po okolicach, które w tym okresie przypominają białą, zimową bajkę.

W rozmowie z Norbertem przybliżamy szczegóły tego niezwykłego pomysłu.

Agnieszka Skinder: Skąd się pojawił pomysł na taką atrakcję?

Norbert Urbanowicz: Pomysł pojawił się już przed rokiem. Ale zaczęło się wszystko od sań. Sam odrestaurowałem sanie dziadka, które były takie zwykłe, przystosowane do pracy, a my z dziadkiem je odnowiliśmy, pokryliśmy drewnem, upiększyliśmy. Potem zacząłem zbierać sanie z okolic i restaurować je. Dziś mogę poszczycić się kolekcją pięknych kolorowych sań — mam ich osiem.... i dwie karety.

By jeździć na tych już ładnie odrestaurowanych saniach potrzebny był koń. Więc kupiliśmy dwa kucyki. Nauczyłem się dbać o nie. Potem sprzedałem te kucyki i kupiłem już dorosłego konia. Zacząłem konie rozmnażać, a są to stare litewskie rasy, które są już na wyginięciu. Teraz ogółem mam pięć koni. Jako że koń powinien prawie zawsze być w ruchu, ciągnięcie sań z ludźmi stało się atrakcją również dla niego. Nawet kiedy nie ma klientów, sam jeżdżę  – w taki sposób podtrzymuję formę fizyczną konia. I tak to się rozpoczęło. To zajęcie daje dużo satysfakcji moim klientom, koniom i mnie samemu.

Kto najczęściej jest twoim klientem?

Bardzo różni to są ludzie: rodziny, osoby i młodsze, i starsze. Przed weselem przyjeżdżają państwo młodzi i przed swoim złotym weselem też przyjeżdżała piękna para seniorów. Chcieli sobie przypomnieć, jak to kiedyś jechali do kościoła saniami na swój ślub. Najważniejsze, że moi goście są zawsze w dobrym nastroju. Przyznaję, że ja też staram się swoimi gawędami ten nastrój podnosić, wszyscy się śmieją, zwłaszcza dzieci. Rodzice chcą pokazać swoim dzieciom, jak to było kiedyś, a ja się cieszę, że tradycja jeżdżenia na saniach konno jeszcze żyje i jest lubiana.

Jak wygląda cały proces tej przejażdżki?

Umawiamy się z klientem najpierw telefonicznie, mówię, jak powinni się ubrać, co wziąć ze sobą. Jeśli temperatura jest plusowa albo nie ma śniegu, to przejażdżkę odkładamy. W saniach może się pomieścić do trzech osób. Dzieciom bardzo się podoba, kiedy wywala koń ludzi z sań. Kiedyś tradycje były takie, że wypadanie z sań to był najlepszy moment przejażdżki, furmani specjalnie to robili.

Zawsze zaczynam od zakładania konia, chcę, by ludzie to zobaczyli, bo teraz takiej opręgi już nie zobaczysz. W każdym rejonie opręga była inna, rejon wileński szczycił się opręgą rosyjską. Potem podaję krótką instrukcję bezpieczeństwa i jedziemy przez naszą główną aleję, gdzie opowiadam historię mojej wsi, za każdym razem coś innego, bo historii dzięki swoim rodzicom i dziadkom znam bez liku. I jedziemy na największy pagórek rejonu szyrwinckiego, gdzie prawopodobnie po śmierci według dawnego obrządku był spalony książę Olgierd. Jeżeli goście są już zmarznięci, wracamy. W sumie trwa to około 30 minut. Kiedyś takie kuligi były organizowane często, na święta, na wesela, jeździło się do kościoła. Była to tradycja. Chcę tę tradycję przynajmniej częściowo przywrócić.


„Koń powinien prawie zawsze być w ruchu, ciągnięcie sań z ludźmi stało się atrakcją również dla niego” — wyjaśnia Norbert, fot. archiwum prywatne Norberta Urbanowicza, opr. K.W.

Czy to jest droga atrakcja?

Trudno powiedzieć. Przed każdą przejażdżką muszę oczyścić konia, także muszę wyczyścić dwa stuletnie janczary, żeby dzwoniły ładnie. Jedna przejażdżka kosztuje średnio 25 euro dla kompanii. Czasami potrzebne są dwa konie, dwoje sań, wówczas cena jest do omówienia.

Opowiedz o sobie, jesteś bardzo młodym człowiekiem, dopiero parę lat temu ukończyłeś szkołę, a już masz mnóstwo pomysłów na biznes i na jego rozwój…

Chciałem zrobić coś, czego nie ma, coś oryginalnego, a jednocześnie coś tradycyjnego, co już odchodzi w niepamięć. Przecież koń jeszcze w XX w. był podstawowym transportem, gdy ludzie nie mieli samochodu.

Nie boję się pracy, wręcz lubię robić coś ciężkiego, by potem mieć z tego pożytek – chociażby na utrzymanie konia zarobić. Człowiek ze wsi powinien umieć wszystko. Od najmłodszych lat dziadek uczył mnie wielu rzeczy. Zawsze u dziadków było dużo zwierząt, pomagałem dla nich. Potem, gdy dziadkowie już wyszli na emeryturę, przekazali gospodarkę dla mego taty i teraz pracujemy razem. Robotników nie mamy, a pracy jest bardzo dużo. Rodzice trzymają obecnie około 80 głów bydła — krowy, byki, cielęta, owce.


Od pięciu lat Norbert uczęszcza do Polskiego Zespołu Artystycznego Pieśni i Tańca „Wilia”, fot. Marian Paluszkiewicz

Ale pierwszą moją pasją, którą w sobie odnalazłem, to było granie na harmonii. Nauczyłem się sam — pradziadek kiedyś miał starą harmonię. Nie ukończyłem szkoły muzycznej, ale pani z muzycznej szkoły, która uczyła moją siostrę, potwierdziła, że mam idealny słuch. Często jestem zapraszany na wesela, by pograć, pośpiewać, najczęściej proszą mnie, bym śpiewał, grał na wyprowadzeniu państwa młodych z domu rodzinnego. Tu też robię wszystko zgodnie z naszymi starymi tradycjami. Szkoda, że ta tradycja już niknie…

Inną moją pasją jest majsterkowanie, odnawianie starych rzeczy, pamiątek. W starej prababci kuchni stał piec, w którym od wielu lat nie palono, więc pękł na pół. I ja, jeszcze jako dziecko, myślałem, jak tu jego przywrócić do pracy. Rodzice zabraniali w nim palić, bo to było niebezpieczne. Więc wieczorami, gdy rodzice wyjeżdżali, naprawiałem ten piec, sięgałem do różnej literatury i do dziś dnia ten piec działa i nas ogrzewa.

Czym się jeszcze zajmujesz — studia, czas wolny?

W kolegium robię kurs na maszynistę pociągu. Również już piąty rok uczęszczam do Polskiego Zespołu Artystycznego Pieśni i Tańca „Wilia”, mam zaszczyt tu śpiewać. Zawsze moje życie i życie mojej rodziny było związane z muzyką, ze śpiewem. W zespole śpiewam razem ze swoją siostrą Eweliną.

Skąd taka miłość do tradycji i do ziemi ojczystej?

Myślę, że z powodu szczerego przekazywania informacji przez rodziców i dziadków. U nas w rodzinie, kiedy zbieraliśmy się przy wspólnym stole, bardzo dużo było opowiadań, wspomnień — dorośli dzielili się historiami ze swego życia, a my jako dzieci na wąs wszystko nakręcałyśmy, to nas bardzo interesowało. Uważam, że podtrzymywanie tradycji, słuchanie starszych osób, które przeżyły już wiele lat, jest najważniejsze.


Fot. archiwum prywatne Norberta Urbanowicza